Słoneczniki, troszkę słońca w pochmurny dzień się przyda, słoneczniki na starej , sfatygowanej puszce zagościły i rozświetliły kuchnię mojej koleżanki, bo to jej puszkę udekorowałam. Słychać brzęczenie pszczół krzątających się wśród kwiatów i wiatr ,który trąca złote główki słoneczników rozpylając pyłek, pachnie nagrzana letnim słońcem ziemia.
Słoneczniki (sonet)
W samym środku babcinego ogrodu,
W rytm wakacyjnej letniej muzyki,
Tańczyły dawniej złote słoneczniki
Pośrodku uli pełnych pszczelego miodu.
Trzęsły się ich bujne grzywy na wietrze,
Niosło się echo rytmicznej muzyki,
Serce cieszyły piękne słoneczniki,
Ziarnem i miodem pachniało powietrze.
Znów dłonie w górę wyciągam, napinam,
Miodowe kwiaty do serca przytulam
Blask płatków złocistych sobie wspominam,
Niechaj będą dla mnie formą zachwytu
Słoneczniki z babcinego ogrodu,
Falujące tam pod taflą błękitu.
W samym środku babcinego ogrodu,
W rytm wakacyjnej letniej muzyki,
Tańczyły dawniej złote słoneczniki
Pośrodku uli pełnych pszczelego miodu.
Trzęsły się ich bujne grzywy na wietrze,
Niosło się echo rytmicznej muzyki,
Serce cieszyły piękne słoneczniki,
Ziarnem i miodem pachniało powietrze.
Znów dłonie w górę wyciągam, napinam,
Miodowe kwiaty do serca przytulam
Blask płatków złocistych sobie wspominam,
Niechaj będą dla mnie formą zachwytu
Słoneczniki z babcinego ogrodu,
Falujące tam pod taflą błękitu.
autor Elhana
A co można napisać o tym jak swoje "Słoneczniki" malował Vincentego van Gogh ? przeczytajcie poniżej;
"#Kwiaty stały dumnie wyprostowane, obracając do słońca swoje piegowate buzie obramowane złocistymi płatkami. Zginały wdzięcznie grube łodygi, żeby obrócić się ku źródłu, od którego czerpały swoją nazwę. Wydawało mu się, że to swoiste przedstawienie na jego cześć a może raczej spektakl skierowany przeciwko niemu, żeby przypomnieć mu, że sam jest nikim, zupełnie nikim i nie ma prawa cieszyć się słońcem tak jak one. Złapał gwałtownie wazon chcąc cisnąć nim o nierówne deski podłogi. Powstrzymał się w ostatniej chwili. Postawił go ponownie na stole i pobiegł w kąt pokoju gdzie leżały sztalugi i kilka płócien.
#Na czystej bieli pojawiła się pierwsza plama farby. Żółta, ciepła, słoneczna. Potem następna w tonacji ciepłego brązu, potem następna i następna. Łączyły się ze sobą niedbałymi pociągnięciami pędzla, na jeszcze przed chwilą czystym płótnie pojawiały się kolory, jawiło się słonecznikowe misterium trwania, ich nieśmiertelność, ich słoneczne dusze uwiecznione na zawsze w impaście. Kwiaty żyły, nawet na płótnie łapały słońce, złamujące się na grubych warstwach farby. Były dumne, pewne siebie, swojej urody, swojej trwałości, w przeciwieństwie do Vincenta, który odsunął się na krok od sztalug i poważnym spojrzeniem zmęczonych oczu lustrował rozpoczęte dzieło.
#Były zbyt doskonałe, zbyt żywe, drwiły z jego zmęczenia każdym płatkiem, każdym liściem. Złościło go to, żałował, że w ogóle zaczął nad nimi pracować. Usiadł na krześle, przyglądając się im. Bezwiednie zaczął się bawić szklanką, herbata w niej była już zimna, jej ciepło przeminęło... Przeminęło, właśnie - nagły impuls poderwał go znów do sztalug. Na płótnie pojawiły się plamy brązowe i rude jak jego własna broda. Słoneczniki powoli traciły swoje sztywne dostojeństwo. Więdły, ich płatki opadały smętnie w dół, piegowate lica traciły swój zawadiacki wygląd. Patrzyły z niepokojem po sobie, zastanawiając się, jaki będzie ich koniec, miały być przecież idealne, miały być nieśmiertelne, piękne i świeże a człowiek wszystko popsuł.
#Vincent był jak w transie. Rzucał plamy koloru na płótno, nie używając nawet palety. Gwałtownymi ruchami pędzla dodawał wciąż nowych, aż chropowate powierzchnia przypominała księżycowy krajobraz, pełen nierówności. Nadmiar farby zgarniał małą szpachelką, aż cale jego ubranie, podłoga i wszystko wokół nabrało tej samej tonacji. Żółto - brunatnej, kwiecisto - słonecznej, radośnie - ponurej. Cofając się potrącił wyszczerbioną glinianą miseczkę, w której sam przygotowywał kolory, mieszając je często kilka godzin, ucierając składniki farb aż do omdlenia rąk. Słoneczny blask rozlał się po podłodze, plamiąc jego buty. Kopnął naczynie gdzieś w bok i malował dalej, było mu już wszystko jedno, czy kwiaty będą wyglądały wiarygodnie, czy każdy od razu rozpozna w nich słoneczniki. Chciał tylko przedstawić ich procesję do śmierci, ich powolne przemijanie, rezygnację z radosnych zabaw światłem, ich zwiędłe dusze uwięzione w uschniętych łodygach i opadłych płatkach.
#Kolejny słonecznik zwiesił smutno głowę, już nie żółty, już brunatno - brązowy, już nie mający nic z tej wzniosłości, którą zachowali niektórzy jego sąsiedzi z wazonu. Ostatni ruch drżącej dłoni uwiecznił dzieło; ostatnie ukłucie pędzla, który dla kwiatów okazał się śmiercionośnym.
#Vincent stanął przy oknie, mrużąc oczy chłonął ostatnie promienie zachodzącego słońca. Nie zdawał sobie sprawy, że malowanie tak bardzo go pochłonęło, że spędził przy sztalugach cały dzień. Był zmęczony, zawsze był zmęczony. Spojrzał ostatni raz na czerwone już słońce i zatrzasnął z hukiem okiennice. Zdjął buty i nie przebierając się nawet położył na łóżku, brudząc wszystko farbą. W zaciśniętej dłoni nadal trzymał pędzel. Rzucił go na podłogę i odwrócił się twarzą do ściany. Zasnął... "
#Na czystej bieli pojawiła się pierwsza plama farby. Żółta, ciepła, słoneczna. Potem następna w tonacji ciepłego brązu, potem następna i następna. Łączyły się ze sobą niedbałymi pociągnięciami pędzla, na jeszcze przed chwilą czystym płótnie pojawiały się kolory, jawiło się słonecznikowe misterium trwania, ich nieśmiertelność, ich słoneczne dusze uwiecznione na zawsze w impaście. Kwiaty żyły, nawet na płótnie łapały słońce, złamujące się na grubych warstwach farby. Były dumne, pewne siebie, swojej urody, swojej trwałości, w przeciwieństwie do Vincenta, który odsunął się na krok od sztalug i poważnym spojrzeniem zmęczonych oczu lustrował rozpoczęte dzieło.
#Były zbyt doskonałe, zbyt żywe, drwiły z jego zmęczenia każdym płatkiem, każdym liściem. Złościło go to, żałował, że w ogóle zaczął nad nimi pracować. Usiadł na krześle, przyglądając się im. Bezwiednie zaczął się bawić szklanką, herbata w niej była już zimna, jej ciepło przeminęło... Przeminęło, właśnie - nagły impuls poderwał go znów do sztalug. Na płótnie pojawiły się plamy brązowe i rude jak jego własna broda. Słoneczniki powoli traciły swoje sztywne dostojeństwo. Więdły, ich płatki opadały smętnie w dół, piegowate lica traciły swój zawadiacki wygląd. Patrzyły z niepokojem po sobie, zastanawiając się, jaki będzie ich koniec, miały być przecież idealne, miały być nieśmiertelne, piękne i świeże a człowiek wszystko popsuł.
#Vincent był jak w transie. Rzucał plamy koloru na płótno, nie używając nawet palety. Gwałtownymi ruchami pędzla dodawał wciąż nowych, aż chropowate powierzchnia przypominała księżycowy krajobraz, pełen nierówności. Nadmiar farby zgarniał małą szpachelką, aż cale jego ubranie, podłoga i wszystko wokół nabrało tej samej tonacji. Żółto - brunatnej, kwiecisto - słonecznej, radośnie - ponurej. Cofając się potrącił wyszczerbioną glinianą miseczkę, w której sam przygotowywał kolory, mieszając je często kilka godzin, ucierając składniki farb aż do omdlenia rąk. Słoneczny blask rozlał się po podłodze, plamiąc jego buty. Kopnął naczynie gdzieś w bok i malował dalej, było mu już wszystko jedno, czy kwiaty będą wyglądały wiarygodnie, czy każdy od razu rozpozna w nich słoneczniki. Chciał tylko przedstawić ich procesję do śmierci, ich powolne przemijanie, rezygnację z radosnych zabaw światłem, ich zwiędłe dusze uwięzione w uschniętych łodygach i opadłych płatkach.
#Kolejny słonecznik zwiesił smutno głowę, już nie żółty, już brunatno - brązowy, już nie mający nic z tej wzniosłości, którą zachowali niektórzy jego sąsiedzi z wazonu. Ostatni ruch drżącej dłoni uwiecznił dzieło; ostatnie ukłucie pędzla, który dla kwiatów okazał się śmiercionośnym.
#Vincent stanął przy oknie, mrużąc oczy chłonął ostatnie promienie zachodzącego słońca. Nie zdawał sobie sprawy, że malowanie tak bardzo go pochłonęło, że spędził przy sztalugach cały dzień. Był zmęczony, zawsze był zmęczony. Spojrzał ostatni raz na czerwone już słońce i zatrzasnął z hukiem okiennice. Zdjął buty i nie przebierając się nawet położył na łóżku, brudząc wszystko farbą. W zaciśniętej dłoni nadal trzymał pędzel. Rzucił go na podłogę i odwrócił się twarzą do ściany. Zasnął... "
napisała Fantasmagoria w Serwisie poetyckim
Pięknie wyszła Ci puszka.
OdpowiedzUsuńTaka niezwykle słoneczna i ciepła
Kocham słoneczniki!!Za całokształt;))Puszka śliczna!
OdpowiedzUsuńJa też dołączam do grona miłośniczek słoneczników...
OdpowiedzUsuńPuszka śliczna, bardzo energetyczna, a jak pięknie ją przedstawiłaś na swoim blogu !
Są przepiękne.
OdpowiedzUsuńSłoneczniki to moje ukochane kwiaty, zaraz po orchideach...a może przed nimi?!
Nigdy nie mogę się zdecydować.
Puszka jest niebywale sloneczna.
:)))!!!!
OdpowiedzUsuń